Janina Niemczynowicz — Pamiętnik 1916-1919
|
||««pierwsza |«poprzednia - 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 - następna»| ostatnia»»||
61 z 73 | [25 października 1918] ... drżały i w ogóle bardzo nieswojo się czułam. Na drugi dzień p.Szmitt był jeszcze bardzo poważny i strasznie nieśmiały do mnie. Po obiedzie musiał już wyjeżdżać szukać tego noclegu, a ponieważ ja też jechałam konno tego dnia do Budzikowszczyzny, więc poczekał trochę na mnie i pojechaliśmy razem. Całą drogę rozmawialiśmy tak sobie o obojętnych rzeczach, a przy rozstaniu się prosił mnie jeszcze raz żebym zupełnie zapomniała o wczorajszym zdarzeniu. Myśleliśmy, że już rozstajemy się na zawsze. Lecz tylko wróciłam z Budikowszczyzny, dowiaduję się, że "nasi" Niemcy zostają i że p. Szmitta sprowadzą znowu, no i rzeczywiście, na drugi dzień po obiedzie znowu był z powrotem. 31 października (ciąg dalszy) 1918 r. Od tego czasu zaczęły się najprzyjemniejsze dnie.Znaliśmy się już dosyć dobrze i wiedzieliśmy, że stanowczo z całego towarzystwa my we trójkę najlepiej do siebie pasujemy i rozumiemy się. Zaczęły się polskie lekcje codziennie od pół do trzeciej, do pół do czwartej w naszym pokoju. Pan Albert uczył się nadzwyczajnie chętnie, był bardzo pojętnym uczniem i robił wielkie postępy. Tak dobrze zawsze nauczał się lekcji, że o ile największym stopniem byłaby 5, to jemu trzebaby zawsze stawiać 6. Czasami gdy nie miał czasu nic nowego nauczyć się, to czytaliśmy cokolwiek po polsku, no i on tłomaczył, albo czasami pisywał dyktando, lub nawet parę razy robiliśmy tak: on pisał "co kolwiek" po polsku, ale co tylko mu się podobało, a ja po francusku, no i potem wzajemnie odczytywaliśmy. On na przykład napisał: "Dzień szary i ja" - mam to sekowane. Takie pisanie było najciekawsze. Po lekcji najczęściej szliśmy z Matuleńką i z nim na spacer do ogrodu owocowego pod krzyż, lub na "naszą górkę" do lasku - cudny stamtąd widok podczas zachodu słońca na 7 jezior. Wracaliśmy do domu na kolację, a po kolacji zwykle siedzieliśmy trochę z całem towarzystwem w salonie, bawiliśmy się w jakie gry, tańczyliśmy czasami, lub gdy był deszcz i zimno, palił się kominek w czerwonym pokoju i my we trójkę zajmowaliśmy dalszą kanapkę i gwarzyliśmy sobie po przyjacielsku. Czasami pan Albert szedł "kazać fortepianowi śpiewać, co dusza czuje", jak sam się wyrażał - i grywał tak cudnie, że mnie się zawsze tak smutno robiło i łzy stawały w oczach; czasami śpiewał lub gwizdał. Potem jeszcze, na dobranoc najczęściej, gdy tylko była pogoda, szliśmy jeszcze jeden raz na spacer naokoło klombu lub nad jezioro zachwycać się księżycem, gwiazdami, nocą i ciszą, mgłą lub wiatrem, jak kiedy. | Powiększ... |
||««pierwsza |«poprzednia - 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 - następna»| ostatnia»»||